Opowieść o przyjaźni i odwadze – historia adopcji Coffee i Dino
W maju 2012 roku pojawiła się informacja o pewnej interwencji w sprawie znęcania się nad zwierzętami w Krakowie.
Kilkadziesiąt psów i kilka kotów zamkniętych w mieszkaniu w kamienicy bez pożywienia, dostępu do wody i światła, w zimie bez ogrzewania. Umierały z głodu, z chorób, z wycieńczenia. Większość nie była wykastrowana/sterylizowana, więc sunie rodziły ostatkiem sił szczeniaki.
Po przeglądnięciu drastycznych zdjęć psów w odchodach oraz zwłokach innych psów, serce pękło mi na kawałki. Mimo, że mieliśmy jednego psiaka w domu i wiedziałam, że póki co nie ma szans na to, żeby pojawił się kolejny, poczułam, że muszę coś zrobić. Momentalnie pojawiła mi się myśl w głowie „Wiem! Wezmę psiaka, który jest w najgorszym stanie, doprowadzę do ładu i składu pod kątem zdrowia psychicznego oraz fizycznego i znajdę dla niego dom stały!”.
Zaryzykowałam.
Porozmawiałam z rodzicami, przedstawiłam im sytuację, pokazałam zdjęcia i zaczęłam błagać, żeby wziąć któregoś psa na „dom tymczasowy”. Tata kazał mi obiecać, że jak psina dojdzie do siebie to znajdę jej dom i nie zostanie na stałe – obiecałam. I to była jedna z nielicznych w moim życiu niedotrzymanych obietnic…
Pojechaliśmy po małą jamniczkę, którą widziałam na zdjęciu – była w najgorszym stanie. W schronisku zapytałam panią pracownicę, który psiak jest w najgorszym stanie psychicznym. Wskazała mi niewielką sunię w kącie boksu, wszystkie inne szczekały i podskakiwały, a ona po prostu siedziała i patrzyła mi głęboko w oczy. Ze smutkiem. Może już zrezygnowaniem?
Uchyliłam drzwi do boksu, żeby pogłaskać któregokolwiek i wtedy stało się coś dla mnie niezwykłego i ujmującego – skaczące i szczekające psy nawet mnie nie zauważyły, ale Ona zauważyła. Przecisnęła się pod ich łapami, podeszła i zaczęła lizać mnie po dłoni. Wtedy już wiedziałam, że to właśnie ją muszę wziąć.
Były jednak problemy z adopcją, nie chciano mi jej wydać, ze względu na jej chorobę. Upierałam się 3 godziny, dyskutując, płacząc i prosząc, żeby nie musiała tam spędzać ani jednego dnia dłużej. Nie chciałam bez niej wracać, nie chciałam jej zostawiać. W końcu się udało. Serce waliło mi jak młot z radości, choć Coffee była jeszcze dość mocno wycofana i zdezorientowana. Dla mnie jednak najważniejsze było to, że trzymałam ją już na rękach i wracałam do domu.
Pierwsze pół roku było bardzo ciężkie.
Na początku Coffee miała mnóstwo nękających ją lęków. Nie dało się przejść z nią obok płotu, za którym był pies, bo wpadała w panikę. Każdy nowy dźwięk, przedmiot, nagły ruch sprawiały, że była przerażona. Na domiar złego okazało się, że wydano mi ją… w ciąży. Po aborcji w schronisku okazało się, że jest o wiele bardziej wychudzona niż się wydawało. Nocami przez sen ciągle popiskiwała, dopiero kiedy ją budziłam i głaskałam to zasypiała spokojnie. Codziennie o godzinie 5.00 skakała mi po łóżku i głowie, z informacją chęcia wyjścia na spacer – nagromadzona energia dosłownie ją rozpierała w każdą stronę. Mimo szkolenia i biegania, przychodziłyśmy do domu, a ona brała zabawkę w pysk i chciała bawić się dalej. Prawie każde moje wyjście choćby na pół godziny oznaczało, że po powrocie mój pokój będzie wyglądał jakby przeszło przez niego tornado. Potrzeby fizjologiczne załatwiała w domu, trzeba było uczyć ją wszystkiego od początku – jak szczeniaka.
Z każdym dniem nawiązywałyśmy coraz silniejszą więź.
Pamiętam doskonale ten jesienny dzień. Obudziłam się o 5.00, tak jak Coffee zawsze mnie budziła, a ona zamiast po mnie skakać nadal smacznie spała przytulona pod kołdrą. To był pierwszy dzień kiedy nie chciała tak wcześnie iść na spacer i tak zostało do dziś – woli wygrzewać się pod kołderką do południa. Nigdy nie zapomnę tego dnia i jej wewnętrznego spokoju. Wydawało się, że zeszło z niej całe to negatywne napięcie, że w końcu poczuła się bezpiecznie. Od tego dnia było już tylko lepiej.
Zmieniły się także jej sny – zamiast popiskiwać, merdała przez sen ogonkiem.
Wiem, że z żadnym psem nie będę miała tak niesamowitej więzi jak z Coffee.
Ona mi zaufała bezgranicznie, a ja zaufałam jej.
Ona rozbudziła mojego wewnętrznego śpiocha do wstawania rano.
Ona nakłoniła moją introwertyczną naturę do systematycznego spędzania mnóstwa czasu poza domem, wśród ludzi.
Ona wyciągnęła mnie z depresji i toksycznej relacji.
Ona pokazała mi, że duże problemy mogą zamienić się w małe. Że mimo wszystko, zawsze można być radosnym i szczęśliwym.
I że tak niewielka istotka może dawać tak dużo miłości.
Ja otworzyłam się przed nią, a ona zrobiła to samo w zamian. Myślę, że mogę powiedzieć, że ja uratowałam ją, a ona mnie. I całkowicie się uzupełniamy.
Pewnego lipcowego dnia w 2016 roku pomyślałam nad tymczasowaniem kolejnego psiaka, tym bardziej, że z powodzeniem rok wcześniej znalazłam cudowne domy dla dwóch znalezionych szczeniaków. Przeglądając na facebooku jedną ze stron promującą psiaki do adopcji, zobaczyłam zdjęcie małego niepełnosprawnego szkraba. W opisie było wołanie o pomoc w wyciągnięciu go ze schroniska – szczeniak, malutki, oddany po „wypadku” do uśpienia, sam w klatce.
Na drugi dzień byłam już w samochodzie i jechałam do schroniska.
Ani moi rodzice, ani brat, ani chłopak nie wiedzieli, że pojechałam do schroniska po psa – wiedziałam, że będą mnie odwodzić od tego pomysłu, ale w głębi duszy czułam, że mi to wybaczą, bo wiedzą ile to dla mnie znaczy. I na szczęście okazali mi miłosierdzie.
Dino nie zrobił na mnie dobrego pierwszego wrażenia, ale już nie chciałam się wycofywać. Czekając z nim w schronisku do kontroli u weterynarza przed podpisaniem umowy, gryzł mnie, szarpał się, szczekał na wszystkie psy z zadziwiającą agresją jak na takiego młodzieńca. Pomyślałam, że może to nie tak źle, bo przynajmniej będzie mi go łatwiej oddać do domu stałego. Po wstępnych konsultacjach i badaniach stwierdzono ze prawdopodobnie wróci do zdrowia i będzie chodził. Taki był cel i dopiero wtedy zamierzałam znaleźć mu dom. Jego neurotyczne zachowania ustąpiły w znacznym stopniu już na drugi dzień pobytu u nas. Zaczął być łagodniejszy, przyjazny, radosny, ale wciąż pozostawał ostrożny. Za to całkowicie otworzył się wobec Coffee – jak przystało na starszą siostrę nauczyła go wielu rzeczy. Dino jest w nią zapatrzony jak w obrazek.
Walka z chorobą Dino nie jest łatwa.
Niestety po dokładniejszych badaniach okazało się, że przyszłość Dina, a raczej jego samodzielne poruszanie się, jest praktycznie niemożliwe. Mimo że rozpoczął rehabilitację od samego początku. Razem z moim chłopakiem objechaliśmy jedną trzecią Polski, szukając specjalisty, który dałby Dinowi szansę – weterynarzy, ortopedów, fizjoterapeutów. Od prawie wszystkich usłyszeliśmy to samo: „wózek albo eutanazja”. Wyniki rezonansu i innych badań faktycznie nie dawały wielkich nadziei – Dino miał trwale uszkodzony rdzeń kręgowy (rana się już zabliźniła), brak czucia głębokiego, niekontrolowanie potrzeb fizjologicznych. Nie wiedziałam za bardzo co dalej, wiedziałam, że znalezienie domu niepełnosprawnemu szczeniakowi równa się z cudem, a do tego coraz bardziej się do niego przywiązywałam, mimo że się przed tym broniłam. Jednak od początku wiedziałam, że tak łatwo go nie skreślę i się nie poddam.
Codziennie domowa rehabilitacja po 1-2h, jeżdżenie na bieżnie wodną i inne zabiegi, nieprzespane noce, zasikane pokoje, wizyty u kolejnych weterynarzy, siedzenie po nocach i rozmyślanie co dalej, czytanie i szukanie jakiegoś rozwiązania. Mimo wzlotów i upadków cały czas walczyłam dalej, żeby ta mała urocza pchła mogła mieć lepszy komfort życia. Dino zaś łapał mnie za serce coraz mocniej… Zaczął mi bardziej ufać, być pewniejszy siebie, zrozumiał że nic mu tu nie grozi i codziennie budzi mnie zaczepianiem łapką i buziakami. Systematyczne ćwiczenia sprawiły, że Dino przez te kilka miesięcy zrobił ogromne postępy. Dla mnie to jest jasny sygnał, że nie mogę przestać wierzyć w niego i w to, że będzie jeszcze kiedyś chodził. Bo będzie 🙂
Autorka tekstu: Klaudia Chojnacka